04.07 (wtorek – dzień 6) Przez Chang La nad Jezioro Pangong
Skoro świt, o godzinie 7, pakujemy się do jeepa, który podjechał pod hotel.
Naszym kierowcą jest Tenzing - młody, sympatyczny, bardzo pomocny i mówiący po angielsku. Żegnamy obsadę Kani-ka i ruszamy nad jezioro Pangong.
Przed nami 145 km jazdy. Mijamy Shey i Trikse fotografując gompy z daleka. W Karu skręcamy w lewo, w Chemre Valley. Jedziemy jej prawym zboczem, coraz wyżej, drogą zbudowaną przez wojsko, w stronę przełęczy Chang La (5270 m npm.). Drogę wydłużają nam liczne postoje czynione na naszą prośbę, by sfotografować kolejne góry, zbocza, jaki i świstaki.
Na przełęczy dość chłodno, ale bez żadnych kłopotliwych dolegliwości z powodu wysokości.
W tea shopie pijemy w miłym towarzystwie miejscowych bywalców kawę z mlekiem i herbatę z masalą. Za przełęczą przymusowy postój - spadające kamienie uszkodziły drogę i spędziliśmy ponad godzinę obserwując pracę licznej ekipy remontowej nadzorowanej przez dwóch wojskowych inżynierów. Brygadę remontową stanowili specjaliści od układania dużych kamieni, średnich kamieni i drobnego miału, specjaliści od polewania tego, co ułożono, lepikiem typu rozgrzana w beczce smoła oraz specjaliści od wyrównywania tego wszystkiego walcem.
Ponieważ dysponowali tak wyspecjalizowanym sprzętem, jak młotek, przy okazji wyprostowali nam kilka powyginanych szpilek od namiotu. Tenzing kucnął i przeczekał to wszystko w typowej dla Tybetańczyków pozycji - w kucki na pełnych stopach. Kiedy już uklepano kawałek na szerokość samochodu, pozwolono nam przejechać. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Durbuk, żeby rozprostować kości i zjeść obiad w knajpce zaprzyjaźnionej z Tenzingiem. Stąd jeszcze 45 km, czyli ponad godzina jazdy. W końcu docieramy nad Pangong Tso.
Jest piękne - szmaragdowy kolor, cudownie przezroczyste, otoczone tybetańskim krajobrazem. Tylko tam, skąd przyjechaliśmy, bielą się ośnieżone szczyty. Baja! Jest też słone. Wieje, niestety, bardzo silny wiatr i zniechęca nas do rozbicia namiotów nad jeziorem. Idąc za radą Tenzinga wracamy i po przejechaniu kilku kilometrów rozbijamy obóz pod wiszącą skałą wśród meandrów małego potoku.
Na tym totalnym odludziu, nie wiadomo skąd, pojawia się 10-letni chłopczyk i pobiera od nas opłatę za obozowanie, chyba po 30 R za namiot. Z trudem rozpalamy ogień w prymusie i, osłaniając go wszystkimi karimatami i samochodem, gotujemy wodę na zupki i kisielki. Po godzinie 20 już jesteśmy w namiotach i próbujemy usnąć. Jesteśmy na wysokości 4500 m npm i staramy się usilnie złapać pełny oddech.
Dalej
|